Fundacja Wspierania Kultury "Noc Poetów"

Logowanie

Nazwa użytkownika

Hasło



Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się

Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło

Losowa Fotka

Partnerzy

Medal za zasługi dla Miasta Szczecina przyznany Barbarze Teresie Dominiczak i Ks Kanonikowi dr Janowi Mazurowi

Medal za zasługi dla Miasta Szczecina przyznany Barbarze Teresie Dominiczak i Ks Kanonikowi dr Janowi MazurowiLaudacja Barbary Teresy Dominiczak

Urodziła się w Pacanowie. Ukończyła I Liceum Ogólnokształcące w Szczecinie, polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i studia podyplomowe na US. Uczyła języka polskiego w Zespole Szkół Samochodowych i szkołach ogólnokształcących Szczecina.
Autorka kilkuset różnorodnych artykułów i tomików wierszy, m.in.: o miłości, przemijaniu, o szkole, tematyce marynistycznej, ale także o tematach trudnych jak holokaust, Katyń, los dzieci zsyłanych na Syberię podczas II wojny światowej i ich późniejsze jakże trudne losy.
W latach siedemdziesiątych związana z literackim klubem nauczycielskim „Starówka”. Pisała reportaże do „Spojrzeń” – pisma społeczno-kulturalnego w Szczecinie. Od wielu lat aktywnie współpracuje za szczecińskimi miesięcznikami „Refleksje” i „Dialogi” gdzie zamieszcza wiersze, felietony, eseje i artykuły związane z historią i kulturą Kresów Wschodnich. Działa także w Stowarzyszeniu „Katyń”. Wraz z Wiesławem Adamczykiem, byłym Sybirakiem, napisała i wyreżyserowała sztukę teatralną przedstawiającą losy Polaków deportowanych w czasie II wojny do Kazachstanu. Poświęciła się także ukazaniu dramatycznych losów dzieci, które przeżyły piekło zesłania. Efektem tomik poezji „Groza i bezradność”. Jednym z ważnych historycznych punktów jej twórczości jest poemat „Siekierki”, w którym przypomniała losy polskich żołnierzy forsujących Odrę w 45 roku. Historia dzisiaj często niesłusznie pomijana o czym w wersach poematu napomina:
Tu leży dwa tysiące młodziutkich żołnierzy!
Każdy z nich, w bój idąc, w sens walki wierzył!
Wielu z tych – co przeżyli – z obolałą duszą…
Dziś oskarżeń niesłusznych wysłuchać muszą.
Historia nam potomnym przedkłada testament:
„Ojczyznę macie jedną!”. Polityczny zamęt
Zniekształcił sens tej frazy. Z podszeptu Judasza
Tekst przysięgi skalano… Czy to wina nasza?
Pytają berlingowcy przygnębieni żalem
Prosty żołnierz, zmamiony hasłami wzniosłymi,
Zachowując w sercu swoich przodków wiarę,
Stawał śmiało – za Polskę! I za dom rodzinny
Barbara Teresa Dominiczak wrosła w tę szczecińską ziemię, wrosła w tych ludzi, czemu daje wyraz w swych wierszach drukowanych w wielu tomach, wspomnę tylko ostatnie „Siekierki”, „Duszy uroczysko” i „Uczuć mych szaleństwo” wydane nakładem Fundacji Wspierania Kultury „Noc Poetów”. Za swą działalność była również wielokrotnie odznaczana medalami „Pro Memoria”, „Pro Patria”, „Opiekun Miejsc Pamięci Narodowej”, Gloria Cultura” i Załużony Kulturze „Gloria Artis”.


Andrzej Sulikowski
(treść artykułu, która stała się kanwą do wygłoszenia laudacji. przypis piotr)




Proboszcz ze Skolwina. Legenda o ks. Janie Marcinie


Artykuł do książki zbiorowej na 70 rocznicę urodzin ks. Jana Marcina Mazura, wieloletniego duszpasterza środowisk twórczych w Szczecinie. Przypada na 2 stycznia 2018 r.



Nim rozpoczniemy właściwie opowiadanie, chcielibyśmy wyjaśnić osobliwość powyższego tytułu. Kim jest „proboszcz” mniej więcej wiadomo. Przyjmujemy tutaj, że ojcem duchowym powierzonej sobie parafii, a równocześnie jej kościelnym zarządcą, administratorem więc i poniekąd — nawet dyrektorem. O Skolwinie czytelnik dowie się co nieco z dalszych wywodów, a szczegółów poszukać może w internecie lub w słynnej Encyklopedii Szczecina. Rzeczownika „legenda” używamy tutaj z premedytacją, w znaczeniu pierwotnym, jak w łacinie średniowiecznej: „to, co należy przeczytać”. Forma odczasownikowa gerundivum, z charakterystyczną pośrodku cząstką -nd-, nie pozostawia tutaj żadnych wątpliwości. W czasie pisania zwracaliśmy uwagę, ażeby faktografia była sprawdzona przez świadków i nawet bohatera tej opowieści. Chodzi zarówno o realia szczecińskie, jak i drobne szczegóły bogatej biografii twórczej ks. Jan Marcina. Można więc powiedzieć, że tekst dostąpił podwójnej autoryzacji: od strony skryby i od strony bohatera literackiego. Przystąpmy do rzeczy.
W maju 1989 roku, przy pięknej pogodzie, przyjechałem nad Odrę z odczytem na zaproszenie Szczecińskiego Klubu Katolików. Odbyła się nawet interesująca dyskusja. W tamtych latach ciągle niespełnionych nadziei niepodległościowych mieszkaliśmy już w Lublinie, pracowałem od roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, ale ciągle jeszcze wykładałem na macierzystym UJ, dojeżdżając do Krakowa koleją, śladami zresztą Karola kardynała Wojtyły. Choć w stanie wojennym zamknięto lub zawieszono w PRL niemal wszystkie Kluby Inteligencji Katolickiej, szczecińska agenda ocalała, ponieważ miała nietypową nazwę: SKK zamiast KIK. Dekret stanu wojennego nie trafił zatem tej wolnościowej placówki przy kościele Księży Jezuitów. Nie została zatopiona w pierwszym torpedowaniu gen. Jaruzelskiego oraz gen. Kiszczaka. „Fuksem ocalała”, jak mówią w Krakowie, aż do obrad Okrągłego Stołu i nadejścia wolnej Polski. Czyli, właściwie, chyba do teraz.
Mimo zaniedbanego Dworca Głównego Szczecin wydał mi się znowu miastem szeroko otwartym — poprzez główny tor wodny — na cały świat cywilizowany, także na świat półdziki, a nawet całkiem pierwotny, jak Amazonia czy Wyspy Galapagos. Morski korytarz prowadził przez Jezioro Dąbie na Bałtyk, a stąd przez cieśniny duńskie na Morze Północe i Atlantyk. Wydawało mi się, że wystarczy wsiąść do żaglówki (lub może nawet do większego kajaka), ażeby ruszyć spod Wałów Chrobrego do nie tak odległej Kopenhagi. Czyli znaleźć się — nawet bez paszportu — w wolnym świecie, na wodach terytorialnych Skandynawii nietkniętej komunizmem, pozostającej poza imperium Czerwonej Moskwy. Na tamtych ziemiach, o ile mi wiadomo, nie zdążył się posiać, a tym bardziej zakorzenić Homo sovieticus, osobliwy i żywotny twór kulturowy, którego liczne egzemplarze napotykałem w rodzinnej Małopolsce, a także w kresowym poniekąd Lublinie.
Organizatorka mego tournée odczytowego w Szczecinie, Barbara A., wiernie towarzysząca mi na kolejnych spotkaniach w II LO i w na polonistyce świeżo erygowanego Uniwersytetu Szczecińskiego, obiecała niezwykły wieczór w drugim dniu mego pobytu. Otóż zapraszał nas do siebie z odczytem — do domu na Skolwinie, na towarzyskie spotkanie — ks. dr Jan Mazur, znany mi tylko z imienia, a bardzo przecież ceniony przez członków Szczecińskiego Klubu Katolików publicysta, wykładowca oraz twórca i właściciel osobliwej biblioteki, rozbudowywanej od wielu lat z prywatnych tylko środków proboszczowskich jako warsztat badawczy duchownego.
Wychodząc po prelekcji z piwnic Kościoła Jezuitów, w dzielnicy Turzyn, dotąd mi nieznanej, próbowałem w majowym powietrzu wychwycić węchem zapach portu, przystani lub choćby tylko Odry wolno i majestatycznie przez Szczecin płynącej. Niestety, żadnego śladu rzeki nie zauważyłem tutaj, w pobliżu dużego targowiska. Znałem już trochę, bardzo powierzchownie, tę imponującą rzekę z okien pociągu, śpieszącego od Poznania przez Stargard i stacyjkę Szczecin Dąbie, wcale nie zapowiadającej tego, co się wkrótce miało otworzyć przed oczyma pasażerów PKP.
Otóż tory biegły z Dąbia do Szczecina Głównego przez okolicę monotonną i biologicznie zdegradowaną, by nagle „wznieść się” w powietrze. Piszę w cudzysłowie, albowiem było to pamiętne złudzenie optyczne. Tory oczywiście leżały poziomo — nadal horyzontalnie — opierając się na potężnym moście, a pod nami, kilkanaście metrów niżej, otworzyła się znienacka rozległa pradolina Odry. Wschodnim łożyskiem płynęła Regalica, odnoga głównego nurtu, mająca w nazwie praindoeuropejski rdzeń „rega”, oznaczający ‘panowanie’ albo ‘królowanie’, jak w sanskryckim wyrazie „radża” czy łacińskim „rex” (na określenie króla). Była to rzeka nieprzeciętna, sama w sobie imponująca, niewiele ustępująca Wiśle krakowskiej, zakręcającej pod Wawelem, u podnóża zamku królewskiego.
Natomiast Odra — by tak rzec, właściwa — pojawiła się pod mostem po kilkuset metrach, jako nurt zasadniczy, potężny, wojowniczy, rzeczywiście zdolny „odrywać” od brzegu spore kęsy lądu. Stąd miała się wywodzić jej prasłowiańska jeszcze nazwa. Wydawała się w tym miejscu najpierwotniejsza, chwilowo tylko podporządkowana cywilizacji, czyli posłusznie przelewająca się wyznaczonym korytem obok filarów mostu kolejowego. Obie równoległe rzeki tworzyły niezwykły, wodno-lądowy krajobraz dolinny, rodzaj rozlewiska, które w jakimś przewodniku turystycznym określono — na wyrost oczywiście — mianem „małej Amazonii”. W razie kumulacji powodziowej właśnie ten naturalny polder chronić miał Szczecin przed nadciągającą falą powodziową.
Jechaliśmy więc po południu z Barbarą A. w kierunku Skolwina. Dzielnica ta okazała się dalekim od centrum przedmieściem, a właściwie jakby osobną wsią, „doczepioną” w jakimś momencie historycznym do wielkomiejskiego korpusu Szczecina (jeszcze chyba niemieckiego). Wiadomo było, że Skolwin leży w pobliżu Odry już scalonej, której środkiem biegnie główny tor żeglugi morskiej i międzynarodowej. Tutaj kończy się „mała Amazonia”, a w każdym razie obszar beztroskiej, wodniackiej turystyki. Z niemałym respektem patrzyłem na masywne, ciemnozielone rozlewisko Jeziora Dąbie i kompleks wód odrzańskich, rozdzielających ląd. Przez okno samochodu ujrzałem budynki poniemieckiej jeszcze papierni w Skolwinie, która zatrudniała wielu miejscowych robotników, lecz w niedalekiej przyszłości — z dość niejasnych powodów — miała się stać ofiarą gospodarczą zabójczej „reformy Balcerowicza”. Podobny los miał spotkać hutę szczecińską, którą oglądaliśmy nieco wcześniej, zaraz po opuszczeniu Niebuszewa. Została nieodwołalnie zlikwidowana.
Na razie jechało nam się gładko, nieco pod górę, ciągle z widokiem na Odrę, tory kolejowe, w kierunku docelowej ulicy Inwalidzkiej. Nie bardzo zasługiwała na tę nazwę, skoro miała niezłą nawierzchnię, efektowne położenie w nad doliną Odry oraz sąsiedztwo tutejszego kościoła jeszcze piętnastowiecznego. Stanowiła historyczne centrum Skolwina. Wśród wiejskich domków i zarośli kryła się plebania, objęta przez ks. Jana od Święta Trzech Króli roku 1985. Ks. Jan Marcin powrócił do Polski w 1982 roku — już jako doktor — z wieloletnich studiów w Belgii, na Katolickim Uniwersytecie Louvain, uczelni wybitnie międzynarodowej, goszczącej studentów ze 120 krajów świata. Takim zasięgiem oddziaływania nie mogła poszczycić się żadna polska uczelnia, chyba nawet łącznie z sędziwym Uniwersytetem Jagiellońskim. Może tylko paryska Sorbona lub Oxford?
Pierwsze dwa lata po opuszczeniu z Belgii, od lipca 1982 do końca 1984 roku, ks. Jan przepracował w parafii Św. Krzyża na trudnym stanowisku wikariusza. Były to początki Solidarności oraz stan wojenny, więc ludzie garnęli się do Kościoła, szukając pociechy w trudnych miesiącach najpierw nadziei, a później głębokiego rozczarowania „wojną jaruzelską”. Z ciekawym odczytem przyjechał tutaj m.in. Andrzej Kijowski, znakomity prozaik i eseista, związany z „Twórczością”. Do wspólnoty na Pogodnie należała przede wszystkim poniemiecka, urodziwa dzielnica willowa, zamieszkana przez napływową inteligencją przeważnie kresową, ale także wielkie bloki gierkowskie, potocznie zwane „leningradami”, pobudowane w latach 70. dla rozładowania kryzysu mieszkaniowego, trwającego w PRL nieprzerwanie od chwili zainstalowania w Polsce komunizmu na bagnetach sowieckich.
Wikary chodził cierpliwie, „po kolędzie”, aby przynajmniej raz w roku nawiedzić część parafian, których było ponad 40 tysięcy. Brakowało księży do obsługi dzielnicy będącej w Szczecinie właściwie osobnym miasteczkiem. Z powodu skumulowanych obowiązków wykładowcy i duszpasterza ks. Jan sypiał w tamtym heroicznym okresie życia po cztery godziny na dobę. W praktyce oznaczało to codzienne odwiedzanie domów — nawet przez kilka tygodni po Bożym Narodzeniu — nierzadko jeszcze w dniach Wielkiego Postu. Sprostać dwuletniemu wikariatowi można było tylko dzięki nadzwyczajnym łaskom stanu. Nominacja na probostwo skolwińskie oznaczała ulgę, życie mniej wytężone, duchowo pogłębione, pozbawione wielkomiejskiej szarpaniny.
Kierowca nasz zwolnił na Inwalidzkiej, podjechał do krawężnika i tu zaparkował, ponieważ jezdnia było mało uczęszczana. Weszliśmy we troje do sadu, prowadzeni przez zadomowioną tu Barbarę A. Zaraz potem w drzwiach plebanii powitał nas szeroko uśmiechnięty, dobroduszny ks. Jan, traktowany przez swych gości z wyraźnym respektem. W salonie siedziało już parę osób zaproszonych na specjalne spotkanie literackie. Byliśmy wśród swoich, przeniesieni jakby w schyłek XIX stulecia, gdy kultura w Europie rozwijała się dzięki spotkaniom w prywatnym mieszkaniach i dworkach, gdzie autorzy czytali na głos — przeważnie z ledwie osuszonych rękopisów — własne wiersze i prozę. Słuchano żywej muzyki, oglądano nowoczesne wówczas malarstwo, impresjonistów francuskich i wiedeńską secesję. Nie istniało jeszcze radio. Tylko autorzy science fiction przewidywali komunikację za pośrednictwem „eteru i fal elektromagnetycznych”. Telegraf bez drutu i telefon, czyli dźwięk przenoszony na odległość, stanowiły wówczas najnowsze wynalazki, niepojęte i zaskakujące.
Przy świecach ks. Jana stały lampki wina, podano herbatę i w ciągu kilka minut staliśmy się towarzystwem niemal zaprzyjaźnionym. Prawie wszyscy przy długim stole wywodziliśmy się z ruchu Solidarności, z tego powodu niektórzy z nas sporo wycierpieli. Rewizje, śledztwa i więzienie. Właśnie Barbarze m.in. wytoczono w stanie wojennym pospieszny proces i skazano — z naruszeniem reguł prawa rzymskiego — na wielomiesięczne odosobnienie pod nadzorem klawiszy.
Widać było, że w przestronnych pomieszczeniach plebanii umieszczono księgozbiór humanistyczny sporej wartości i znacznych rozmiarów. Proboszcz nie tylko systematycznie kupował książki z gorliwością bibliofila. Z Belgii przywiózł setki dzieł naukowych, które celnicy polscy potraktowali ulgowo, przepuszczając bez konfiskat, ponieważ — jako „obcojęzyczne” — nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia dla państwa stanu wyjątkowego. Ks. Jan znajdował w swym pracowitym tygodniu czas, aby przejrzeć wszystkie nowości, znaleźć dla nabytków właściwie miejsce na odpowiednich półkach. Brakowało mu tylko jednego. Na początku swych studiów teologiczno-filozoficznych prowadził osobiście katalog kartkowy, pisany odręcznie — czarnym tuszem — na równo przyciętych kartonikach A7, używanych w publicznych bibliotekach oraz instytutach badawczych.
W miarę poszerzania swych zbiorów, po przekroczeniu paru tysięcy tomów, zrezygnował jednak z systematycznego rejestrowania nowości. I teraz żałował, bo tygodniowy przyrost książek wynosił często kilka sztuk, co w ciągu miesiąca oznaczało wypełnioną jedną półkę na regale biblioteki. Okazało się, że dotąd niezawodna pamięć ks. Jana przestała rejestrować wszystkie nabytki oraz równoczesne zmiany w rosnącym z miesiąca na miesiąc księgozbiorze. Miał przecież spore obowiązki jako proboszcz Skolwina, a dochodziła jeszcze działalność naukowo-dydaktyczna w Seminarium, zajmująca w tygodniu kilkanaście co najmniej godzin. Wykłady wymagały aktualizacji, trzeba też było przeglądać nowości zagraniczne, głównie po francusku, który stał się dla ks. Jana jakby drugim językiem ojczystym.
Rozmawialiśmy na ten temat zarówno w czasie pierwszego spotkania, jak i potem, przez wiele lat, odkąd latem 1996 roku opuściliśmy Lublin, ażeby — już na stałe — osiedlić się w Szczecinie. Biblioteka proboszcza na Skolwinie z upływem lat wymagała coraz większej staranności i ciągłego, fachowego dozoru. Pomagały w tym przede wszystkim lepiej wykształcone parafianki, studentki bibliotekoznawstwa albo panie już korzystające z dobrodziejstw emerytury. Zbiory należałoby zinwentaryzować, lecz do tego konieczny byłby kustosz zatrudniony na pełnym etacie. Takiego obciążenie finansowego nie zniosłaby parafia, jako się rzekło, właściwie peryferyjna, po części rolnicza, po części zaś uprzemysłowiona, lecz zależna przecież od ogólnej, nędznej koniunktury ekonomicznej.
Ks. Jan Marcin przyjął jednak zasadę, że będzie gromadzić i poznawać najcenniejsze pozycje polskiej i światowej humanistyki. Dla obcowania z książkami — z cudzą myślą przede wszystkim — poświęcał wszystkie niemal wolne wieczory i popołudnia, korzystając z przytulności plebanii oraz wiejskiego zacisza. Tak poszerzaną i aktualizowaną wiedzę teologiczno-filozoficzną przekazywał następnie młodszym pokoleniom studenckim jako profesor Arcybiskupiego Wyższego Seminarium Duchownego w Szczecinie, a także na Pomorskiej Akademii Medycznej. Podejmował w swych wykładach zagadnienia teologii moralnej, dając słuchaczom wiedzę opartą na pewnych i trwałych fundamentach ewangelicznych.
Proboszcz na Skolwinie miał dar gromadzenia wokół siebie ludzi wykształconych, znających Polskę oraz świat dzięki podróżom po wszystkich morzach i oceanach. Odwiedzali ks. Jana kapitanowie statków, ludzie o wielkim doświadczeniu, dowodzący na co dzień jednostkami handlowymi czy pasażerskimi. Odpowiadali za życie załogi, powierzony towar i wreszcie za sam statek o niemałej wartości. Wszyscy należeli do nieformalnego bractwa, którego zasady najdobitniej sformułował Joseph Conrad. Dowódca marynarzy musi troszczyć się nieustannie o los towarzyszy. Na morzu jest rzeczywiście „pierwszym po Bogu”, ale też w swej wyjątkowości dowódczej pozostaje zawsze osamotniony.
W pobliżu Skolwina, na głównym torze wodnym, zwanymi w nawigacji „wewnętrznymi wodami morskimi”, można było obserwować statki, barki, a także jachty oraz pływającą drobnicę: łódki i kajaki. Większe jednostki nie zatrzymywały się w tym miejscu, podążając albo do portu szczecińskiego, albo na pełne morze. Dwukierunkowy ruch na Odrze poddany został surowej dyscyplinie nawigacji. Niemniej proboszcz ze Skolwina czuł się także duszpasterzem marynarzy. Idąc pod górę, do starego kościółka Chrystusa Króla, otoczonego cmentarzem, widział w dolinie Odry rozległą przestrzeń wody jeszcze słodkiej, ale przenikającej poprzez Zalew do pobliskiego, słonego już Bałtyku. Jednej wody nie dało się oddzielić od drugiej. Tutaj nie było reguł izolowania odrębnych żywiołów. Natomiast żeglarze musieli bezwarunkowo przestrzegać zasad poruszania się w stosunkowo wąskim i niezbyt głębokim akwenie.
Ks. Jan uznawał za potrzebne te właśnie elementarne zasady żeglowania czy, szerzej, podróżowania. Podobnie funkcjonował na lądzie kodeks drogowy, który regulował ruch pojazdów na całym obszarze państwa. W dziedzinie moralnej proboszcz wskazywał niezawodność Dekalogu oraz Ewangelii. Kto się stosuje do złotej zasady „A jako chcecie, aby wam ludzie czynili, tak i wy im czyńcie” (Łk 6, 31), ten uniknie w życiu prywatnym i społecznym kolizji, potrąceń, a tym bardziej katastrof o nieodwracalnych już skutkach (przynajmniej w doczesności). Często myślałem o tym jako kierowca, poruszający się pod drogach Polski i Niemiec. Aurea regula caritatis została także, w podobnym brzmieniu, zapisana przez św. Mateusza: „Wszystko tedy, cokolwiek chcecie, aby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie: to jest bowiem Zakon i Prorocy” (Mt 7, 12).
Zasada wzajemności i równorzędności osób względem Stwórcy leży u podstaw tej uniwersalnej, ponadreligijnej „złotej reguły miłości”. Objawia się tutaj Mądrość Przedwieczna, kreśląca przed ludźmi projekt cywilizacji godnej swego imienia. Kwestie moralne sprowadzone są do podstawowych relacji — stosunków międzyludzkich. Wszyscy pozostajemy w odniesieniu do bliźnich prostymi ludźmi, poszukującymi zaufania i życzliwości. Czasami jednak z własnej woli albo niewiedzy niszczymy dobro, stosując w życiu społecznym podstęp lub tzw. „dyplomację”.
Do proboszcza na Skolwinie jeździliśmy więc najczęściej samochodami, co zawsze wiązało się z przyjemnością opuszczania ruchu miejskiego na rzecz połączeń śródleśnych, gdy szosa asfaltowa biegła przez lasy Wzgórza Szczecińskiego i pobliskiej Puszczy Wkrzańskiej. Pewnej zimy docieraliśmy na Inwalidzką wygodnym traktem nad samą Odrą, mijając zahibernowane przystanie jachtów. Na środku toru wodnego dostrzegaliśmy czasem wielkie statki pełnomorskie sunące niespiesznie do Szczecina. Po obu stronach drogi żeglownej, przetartej przez lodołamacze, widoczne były połacie lodu oraz liczne orły bieliki, czekające na łatwy łup z przepływających jednostek. Może wyławiały ryby? Czy raczej czatowały na resztki żywności, rzucane ze statków? Z tej odległości, spoza szyby samochodu, trudno było ustalić szczegóły. Faktem pozostawało, że w drodze na Skolwin widzieliśmy setki rzadkich w Europie, chronionych ptaków, największe zgromadzenie bielików, jakby właśnie w tym miejscu odbywał się doroczny zlot królewskich ptaków. To symboliczne zdarzenie wiązało się — w sposób czysto symboliczny i trudny do uzasadnienia — z osobą ks. Jana Marcina.
Pierwszą, rodzinną Wigilię w Szczecinie świętowaliśmy przy ulicy Żołnierskiej, w bloku mieszkalnym tutejszego Uniwersytetu, nadal jeszcze młodego, lecz zaznaczającego z wolna swą obecność na mapie polskiej nauki. Boże Narodzenie uświetnił proboszcz ze Skolwina. Przyjął nasze zaproszenie tym bardziej, że bezpośrednio przyczynił się do rodzinnego manewru — przeprowadzki z Lublina do Szczecina. Czuł się dobrze wśród młodzieży, choć sam — z racji wieku — należał w zebranym towarzystwie do seniorów. Zgromadziliśmy się przy choince, dzieląc się opłatkiem, dobrymi słowami, a także śpiewając przy gitarze kolędy. Wszystko odbywało się wedle dawnego, domowego scenariusza, opracowanego przez nas wspólnie jeszcze w krakowskich latach.
Tzw. „klatka profesorska” mieściła się w budynku koszar zbudowanych w latach trzydziestych dla Wehrmachtu. Po klęsce Niemców jednostkę tę zajęli na ponad czterdzieści lat Sowieci. Po ich z dawna oczekiwanym odejściu ze Szczecina, bodaj w 1992 roku, cały niemal zrujnowany zespół koszarowy władze miasta przekazały uczelniom szczecińskim z przeznaczeniem na cele dydaktyczne, czyli tzw. „kampus akademicki”. Po remoncie budynków znaleźliśmy się nagle w murach, wprawdzie odnowionych, ale nie znających z pewnością polskich kolęd. Można przyjąć, że wspólna wigilia z ks. Janem była u schyłku XX stulecia zarazem spóźnioną inauguracją polskości w tym budynku.
W połowie 2006 zamieszkaliśmy na Głębokiem, pomiędzy jeziorem i Lasami Miejskimi, z dala od centrum, niemal w osadzie wiejskiej otoczonej drzewami. Stąd zacząłem stopniowo rozpoznawać drogi turystyczne, wydeptane od miejscowej pętli tramwajowej w kierunku Skolwina, więc niemal do samej Odry. Okazało się, że ku probostwu prowadzi starannie wytyczony szlak zielony, przecinający masyw leśny, najpierw wiodący w górę i — poprzez ubogą osadę Przęsocin — schodzący łagodnie w dolinę Praodry. Było to najkrótsze, kilkukilometrowe połączenie drogowe ze Skolwinem, dostępne raczej tylko dla samochodu terenowego albo roweru górskiego. Z powodu marnej nawierzchni oraz błotnych miejscami topieli droga leśna stała się, ku radości samotnego rowerzysty, niedostępna dla publicznego ruchu kołowego.
Poprzez Lasy Miejskie zacząłem więc jeździć na Skolwin, ażeby porozmawiać z proboszczem oraz, przy okazji, nawiedzić sędziwy, gotycki kościół parafialny, stojący pomiędzy grobami parafian — najpierw Niemców, a potem Polaków. Przez wiele lat nie wspominano na Ziemi Szczecińskiej o dawniejszych, niemieckojęzycznych tubylcach, których przepędził stąd front wojenny w 1945 roku, czyli groźna sława sowieckich sołdatów. Niemców tutejszych wyrugowano z pamięci zbiorowej, zresztą zgodnie z polityczną intencją komunistów.
Inaczej na tę kwestię patrzył ks. Jan. Jeszcze jako wikariusz w Kamieniu Pomorskim interesował się historią, miał za przyjaciół wybitnych, wykształconych księży, jak np. ks. infułata Romana Kostynowicza czy świeckich historyków sztuki. Tym samym — poprzez studia nad kulturą materialną — docierał do dawniejszych mieszkańców Pomorza Zachodniego. Oprócz Słowian żyli tu niegdyś Niemcy, wysoko stojący cywilizacyjnie, zakorzenieni od kilku wieków w Szczecinie, niewątpliwie zasłużeni dla tego regionu. Fizycznie już niedostrzegalni, istnieli przecież w ukrytym wymiarze wieczności. Wielu było chrześcijanami: albo obrządku reformowanego, albo nawet katolickiego. W każdym razie należeli do wspólnoty Chrystusowej Europy. Współtworzyli miasta i wsie zachodniopomorskie, zasługiwali więc na pamięć oraz szacunek już w wolnej Polsce.
Trasa z Głębokiego na Skolwin przekonywała, że Szczecin posiada na peryferiach północnych wzgórza o charakterze niemalże beskidzkim. Od ulicy Zegadłowicza droga z płyt betonowych wznosiła się cały czas, osiągając po paru kilometrach wysoczyznę w postaci Polany Harcerskiej, a następnie tutejszej Gubałówki, której nazwa została oczywiście zapożyczona z Podhala. Jadąc do ks. Jana na rowerze, pozostawałem przez kilkadziesiąt minut w pradawnych, jakby karpackich krajobrazach, przeniesiony w najdawniejsze lata wycieczek — z Krakowa w pobliskie góry.
Mijając z kolei Przęsocin, oglądałem pola uprawne i łąki odrutowane liniami wysokiego napięcia. Oznaczało to, że zbliżam się do strefy uprzemysłowionej. Ks. Jan cieszył się każdymi odwiedzinami, wymieniając ze mną spostrzeżenia dotyczące stanu współczesnej literatury polskiej. W tej materii zaskakiwał mnie orientacją w życiu literackim Krakowa czy Warszawy. Zdawał sobie doskonale sprawę, że środowisko szczecińskie w nikłym stopniu oddziaływa na znacznie silniejsze, centralne i południowe ośrodki kulturalne. Dlatego prenumerował periodyki stołeczne, np. miesięczniki warszawskie „Twórczość” i „Więź”, wrocławską „Odrę”, krakowski „Tygodnik Powszechny” i miesięcznik „Znak”.
Pismo Jerzego Turowicza czytał z zainteresowaniem jeszcze jako licealista i kleryk, a działając w roli wikariusza umieszczał w gablocie przy katedrze kamieńskiej najnowszy numer „Tygodnika Powszechnego”. Stron było niewiele, ale za to wielkiego formatu. Udawało się zaprezentować każdy numer w całości. Zainteresowani czytali pismo na świeżym powietrzu, bez pośpiechu, bo zdobycie wówczas „Tygodnika” graniczyło z cudem. Warto było czytać w plenerze. Ks. Romanowi Kostynowiczowi udała się rzecz niezwykła. Po spotkaniu z Naczelnym, który przyjechał do Kamienia na parę dni, parafia mogła wykupić w prenumeracie aż czterdzieści egzemplarzy „TP”. Nakład był wtedy ograniczony przez komunistów i znacznie zmniejszony po wydarzeniach marcowych 1968 roku.
Z biegiem lat ks. Janowi, już jako proboszczowi na Skolwinie, przybywało obowiązków, więc skupiał swe siły na rzetelnym przeglądnięciu napływającej prasy. Nie znajdował czasu na wywieszanie przy kościele przeglądu tygodników katolickich. Dopiero z rozmów widać było, jak dobrze ks. Jan orientuje się w lokalnym i krajowym życiu kulturalnym.
Nadwodne położenie wsi sprzyjało nowym formom lektury. Za cenę niemal symboliczną proboszcz kupił długą, lekką łódź, ostrą na obu końcach, o zaokrąglonych burtach, zwaną w żargonie marynarskim „kanu” albo „kanadyjką”. Smukły ów nabytek, przycumowany w przystani poniżej Skolwina, służył doskonale jako odskocznia od codziennych obowiązków parafialnych i seminaryjnych. Miejscowi wioślarze pilnowali łodzi proboszcza, znając jego pasje wodniackie. Mając w perspektywie parę wolnych godzin, ks. Jan wymykał się z plebanii, schodził z drewnianym wiosłem oraz chlebakiem ku Odrze. Wiosłując po rzece, wypływał ku cichym zatokom Jeziora Dąbie, gdzie mógł odłożyć wiosło i niespiesznie czytać książkę przyniesioną z domu. Nie docierali tutaj parafianie, interesanci z miasta, goście z całego Pomorza, a nawet z zagranicy. Nie dzwonił czarny, staroświecki telefon w kancelarii proboszczowskiej. Nie istniały wówczas aparaty komórkowe, więc czytelnik w chybotliwym kajaku był dla świata nieosiągalny, jakby wyjechał w daleką podróż albo odpłynął Bałtykiem aż do Bornholmu.
Warto podkreślić, że proboszcz skolwiński należał do licznej grupy duchownych, którzy w pracy posługują się samochodem jako narzędziem komunikacji. Ks. Jan wyrobił sobie prawo jazdy i w latach 1985-2007 systematycznie pokonywał znaczne, szczecińskie odległości. Dopiero choroba oczu spowodowała, że chętnie korzysta z uczynności swych znajomych, otrzymując podwodę zazwyczaj od organizatorów jakiegoś spotkania czy seminarium, na którym ma zabrać głos.
Można by wymienić dziesiątki spotkań czy konferencji naukowych, w których proboszcz skolwiński brał udział. Najczęściej jako obserwator, ale po czasie oswojenia z publicznością — po wysłuchaniu paru referatów — także jako kompetentny dyskutant. Wiadomo było, że w pewnym momencie zaproszony gość włączy się do wymiany myśli. Dzięki temu rozmowę prowadziły przynajmniej dwa lub nawet trzy pokolenia. Ks. Jan pamiętał ważniejsze wydarzenia kulturalne Szczecina z ostatnich trzydziestu lat. Opracowując swoje artykuły, publikowane m.in. w „Niedzieli”, pilnie korzystał z archiwów szczecińskich oraz zbiorów Książnicy Pomorskiej. Przypominał młodzieży licealnej i studentom czasy dla nich zamierzchłe, niemal prehistoryczne z punktu widzenia młodości, która jednak prędko dojrzewa, wychodząc z wieku złudzeń i uproszczeń. Dzięki glosom oraz uzupełnieniom ks. Jana widać było ciągłość życia kulturalnego na Pomorzu Zachodnim oraz docenić można było lokalne instytucje, wspierające ruch umysłowy: wyższe uczelnie państwowe, sieć bibliotek, a także swoistą pozycję Arcybiskupiego Wyższego Seminarium Duchownego, którego zbiory książkowe stanowią pomoc dla wielu humanistów.
Pamiętam naszą wspólną wizytę w rozgłośni katolickiego Radia As, chyba z okazji adwentu. Ks. Jan do takiej rozmowy improwizowanej, przy otwartym mikrofonie, nie musiał się specjalnie przygotowywać, ponieważ tematyka liturgiczna i obyczajowa stanowiła przedmiot znany na wskroś duchownemu. Mogliśmy w dodatku pewne zagadnienia rozważać dwubiegunowo — z pozycji kapłana katolickiego i proboszcza oraz z pozycji człowieka świeckiego, byłego profesora KUL, zajmującego się od wielu lat motywami religijnymi w kulturze. Nie zachowały się notatki z tych rozmów, lecz wiem od mych szczecińskich studentów, że przysłuchiwali się audycji ze znacznym pożytkiem osobistym. Co znamienne, Radia As słuchali w Szczecinie przede wszystkim młodzi, związani z lokalnymi duszpasterstwami akademickimi. Wielka szkoda, że tak pożyteczne radio w pewnym momencie musiało zamilknąć z powodu niedoborów finansowych.
W biografii duchowej każdego niemal księdza momentem przełomowym okazuje się odejście z urzędu dotąd piastowanego. W roku 2007, po dwudziestu trzech latach, proboszcz ze Skolwina zrezygnował z ważnego stanowiska kościelnego, przenosząc się za zgodą Arcybiskupa, do centrum, do Domu Wspólnoty Kapłańskiej im. Jana Pawła II przy zbiegu ulic: Arkońskiej i Wszystkich Świętych. Nie była to przeprowadzka łatwa, ponieważ zabrać należało, oprócz mebli i rzeczy osobistych, także wielką bibliotekę, liczącą ponad dwadzieścia tysięcy woluminów. Zbiory skolwińskie znalazły się w nowych, suchych, ale zbyt ciasnych pomieszczeniach. Okazało się, że książki niemal wypierają swego właściciela z ograniczonych przestrzeni życiowych. Lecz ks. Jan, mimo niewygód mieszkaniowych, pozostał wierny przyjaciołom — przede wszystkim drukom zwartym. Z gromadzenia czasopism musiał z upływem lat z wolna rezygnować z uwagi na gabaryty oprawnych roczników.
Wszelkie druki mają zaletę dyskrecji, niewyczerpanej cierpliwości, czekając bez szemrania na powrót czytelnika, zajmując przeznaczoną sobie przestrzeń na regale, podłodze czy stoliku. Bywają książki odrzucone przez właściciela (nigdy przez ks. Jana), lecz ocalone dzięki wtórnemu obiegowi społecznemu, dziś zwanemu po angielsku book crossing. Dopóki zdrowie pozwalało, proboszcz skolwiński interesował się i takimi inicjatywami, znajdując na stoiskach w Polsce i za granicą cenne dla siebie pozycje gratisowe. Tuż za granicą, w wielu gotyckich kościołach Niemiec Północnych można — najczęściej w nawie bocznej — przeglądać spore kolekcje darmowych książek do wzięcia. Jeszcze ten znakomity pomysł nie przyjął się w katolicyzmie polskim, z wyraźną szkodą dla czytelnictwa i ogólnego poziomu parafialnej oświaty.
Wśród wielu zadań duszpasterskich ks. Jana warto zauważyć, że od lat opiekował się kręgiem starszych osób, które — jeszcze przed wojną — należały do ruchu „Odrodzenie”, organizacji katolików wówczas młodych, otwartych na Europę i świat, poszukujących nowych form działania w szybko zmieniającej się cywilizacji nowoczesnej, coraz dalej odchodzącej od tradycyjnego Kościoła i coraz luźniej wiążącej swe życie ze świętymi zasadami Ewangelii. Spotkania z tymi słuchaczami, pamiętającymi historię Kresów polskich od połowy XX wieku do teraz, należały — dla piszącego te słowa — do niezwykłych przeżyć intelektualnych i duchowych. Odbywały się w wyremontowanym szpitalu Sióstr Boromeuszek, zawsze poprzedzone mszą św., celebrowaną przez ks. Jana. Następnie zapraszano wszystkich na prelekcję. Prezentowałem m.in. nasz rodzinny przekład Dziennika wschodniopruskiego Hansa Grafa von Lehndorff, chirurga i arystokraty niemieckiego, który z w latach 1945-1947 działał na Warmii, w okolicach rodzinnego Januszewa, pomagając chorym bez względu na ich narodowość, poglądy czy pozycję społeczną. Osoba Lehndorffa stanowić może dla Europy dzisiejszej przykład postępowania heroicznego. Konsekwentnego wprowadzenia zasad ewangelicznych do codziennej, żmudnej, samarytańskiej w istocie praktyki lekarskiej.
Wytrawnym, wieloletnim czytelnikom przydarzają się doświadczenia przykre, często nieoczekiwane. Oto ks. Jan z coraz większym trudem odczytywał przynoszone mu przeze mnie referaty czy artykuły. Musiał korzystać z mocniejszego oświetlenia i skupiać uwagę tylko na większych czcionkach. Z upływem miesięcy ujawniała się fizyczna słabość wzroku. W przypadku czytelnika tak wytrwałego i tak wykształconego choroba ta okazała się dramatycznym doświadczeniem. Dzięki rozwojowi cywilizacji multimedialnej istnieje przecież możliwość przesłuchiwania literatury pięknej nagranej na płyty CD, więc korzystania z audiobooków.
Pozostało uczestnictwo w kulturze lokalnej poprzez obecność fizyczną i udział, by tak rzec, akustyczny. Z ostatnich lat pamiętamy obecność ks. Jana na konferencjach uniwersyteckich czy na odczytach w Książnicy Pomorskiej. Spotykając go, wiemy, że nie przestaje wierzyć w kulturę żywego słowa i żywej myśli. Przychodzi do środowisk sobie najbliższych, do osób budujących kulturę już dla czterech dziś pokoleń w społeczeństwie szczecińskim.
Gdy się spotykamy w przelocie, przypominam sobie mały składzik rzeczy miłych sercu proboszcza emeryta. Otóż w kącie biblioteki stoi drewniane, wysłużone wiosło, zabrane ze Skolwina jako pamiątka błogosławionych godzin na wolno płynącej Odrze i rozległym Jeziorze Dąbie. W ciągu minionego ćwierćwiecza przetrwało lekkie poszycie kanu. Ten pierwotny kajak pozostał nad wierną Odrą — nie tylko we wspomnieniach — jako znak łaski i przyrody. W skromnych bagażach Witolda Gombrowicza znalazła się, po wyjeździe z Polski w 1939 roku, zwyczajna rakieta tenisowa używana przez pisarza na kortach Warszawy i okolic. Przez kilkadziesiąt lat emigracji aż do śmierci przypominała autorowi Dziennika chwile sportu towarzyskiego, przywracającego młodość, nadzieję i optymizm.
Okazało się z upływem lat, że przeprowadzka ks. Jana ze Skolwina na Arkońską znacznie ułatwia, ale i uzwyczajnia nasze kontakty. Odpadły przejazdy przez najdziksze partie borów sosnowych i Przęsocin, zawsze zielonym szlakiem. Otóż najkrótsza droga z Głębokiego do Domu Wspólnoty Kapłańskiej biegnie skrajem dawnej Puszczy Wkrzańskiej, błotnistymi o tej porze alejkami Lasów Miejskich. Pokonuję ten czterokilometrowy odcinek w ciągu 20 minut. Zazwyczaj już o zmierzchu — w najkrótszych, styczniowych dniach roku astronomicznego — wyprowadzam z garażu rower tym razem górski, na grubszych oponach błotno-śniegowych. Kieruję się wzdłuż ścieżki leśnej, biegnącej równoległe do ruchliwej i wąskiej „szosy polickiej”, jak ją nazywają mieszkańcy Głębokiego. Widzę po prawej stronie światła samochodowe przepuszczone przez raster pni sosnowych i zagajników. Świat zmechanizowany pozostaje na szczęście poza granicą lasu.
Po pierwszych w roku śniegach zrobiło się w puszczy znacznie jaśniej. W świetle diodowego reflektora widzę umykające przed rowerem sarny, a nieco dalej stadko dzikich świń. Gdy mijam leżącą na uboczu leśniczówkę, mam wrażenie, że jadę nie do ks. Jana, ale równocześnie jakby przez Puszczę Niepołomicką do Krakowa, matecznika polonistyki i życia uniwersyteckiego. Rower chlapie mimo błotników, co oznacza, że dojadę do celu lekko zabłocony, przynajmniej na nogawkach. Lecz wiem doskonale, że wyrozumiały ksiądz doktor traktuje takie przygody jako normalny składnik rzeczywistości.
Jadąc wzdłuż Kąpieliska Arkona, widzę martwe baseny, wypełnione czarną wodą i przez chłodniejsze okresy nie używane w najmniejszym stopniu. Tylko na tutejszym lodowisku młodzież kręci piruety. Dziwi mnie polska rozrzutność, o czym rozmawialiśmy na poddaszu z ks. Janem. We Francji buduje się odkryte baseny całoroczne, jak na przedmieściach Paryża, gdzie mieszkałem. Hala z pleksiglasu chroniąca pływalnię jest ruchoma, przemieszcza się — jak dźwig lub wielka suwnica — na torach umieszczonych wzdłuż basenu. W razie potrzeby ratownik uruchamia napęd elektryczny i przezroczysty „namiot” nadjeżdża z łąki, okrywając tak szczelnie kąpielisko, że dla pływaków niestraszny jest grad, mróz i śnieg, nie mówiąc już o przelotnych burzach. W ten sposób pływalnia służy przez cały rok, inaczej niż mijana właśnie Arkonka, zdana na kaprysy pogody oraz północnego klimatu.
Dojeżdżając rowerem do Arkońskiej, muszę uważać na wykroty i dziurawe odcinki ścieżki leśnej. Zmieniam położenie reflektora na kierownicy roweru, ażeby mieć przed sobą większą plamę światła. Majaczy po prawej wysoki, drewniany budynek, z zupełnie ciemnymi oknami. To drewniana karczma, w której — jeszcze przed paru laty — świętowaliśmy jubileusze uczelniane i uroczystości rodzinne. Było tutaj, w „Oberży Chłopskiej”, trochę jak na Podhalu: swojsko, ciepło i przyjemnie. Teraz ściany z bali są rozbierane, dach zdjęty, poprzez krokwie prześwieca księżyc, a bliska sercu restauracja staje się czymś rodzaju gotyckiej ruiny. Mokro, ciemno i przeraźliwie pusto. Umknęło stąd życie i wszystkie dobre chwile należą do wspomnień. Zwałowisko gruzu i drewnianego złomu niebawem zostanie bez śladu usunięte, bowiem Arkońska stanie się na tym odcinku paradną, nowoczesną, czteropasmową jezdnią z torowiskiem tramwajowym i latarniami sodowymi. Poszerzenie szosy przylegającej do lasu pociągnie za sobą śmierć kilkuset drzew, ale to nie martwi jeszcze nikogo, bo „lasów u nas dosyć” (powiedział pewien urbanista szczeciński).
Kręcę wytrwale dalej, coraz bliższy cywilizacji mechanicznej. Oto już po prawej pętla tramwajowa z oświetlonymi wagonami pasażerskimi i z żółtymi napisami, świecącymi nad kabiną motorniczego. Na ulicy szyny, jezdnie asfaltowe i chodniki oświetlone na żółto. Ponieważ trotuary są właściwie puste i nikomu nie zagrażam, rozpędzam się, mijając szpital, w którym ks. Jan leczy swój słabnący wzrok. Znam i ja ten gościnną lecznicę, gdzie memu przyjacielowi poecie i przyrodnikowi przywrócono po miesięcznej terapii równowagę duchową. Wkrótce dojeżdżam do jednokierunkowej uliczki Broniewskiego. Już tylko podjazd drogą prywatną. Zatrzymuję się przed ciemnawym, dwupiętrowym Domem Wspólnoty Kapłańskiej.
Nim przywiążę rower do metalowej poręczy przy schodach, spoglądam w górę, gdzie pod samym dachem świeci tylko jedno, samotne i jasne okno. To już podniebna sfera ks. Jana Marcina. Widząc, że czeka, zatrzaskuję zapięcie roweru i przyciskam dzwonek elektryczny. Do mikrofonu mówię: „Szczęść Boże, Jasiu. Tak, to ja. Dojechałem szczęśliwie”. Brzęczy zamek domofonu. Otwierają się drzwi jeszcze poniemieckie. Można wchodzić.
Andrzej Sulikowski
Szczecin Głębokie, grudzień 2017 – styczeń 2018

Komentarze

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?

Dodaj komentarz

Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.

Oceny

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?
Wygenerowano w sekund: 0.04
3,584,047 unikalne wizyty